About: dbkwik:resource/1OWo5nFN2Gc-UtOGK3UEgA==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : dbkwik.webdatacommons.org associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Zima pośród lodów/11
rdfs:comment
  • Myśl ta sprawiła, że Penellan rzucił się do pra­cy z gorączkową zaciętością. W téj chwili Marya, przy płomyku kominku, który oświecał ponuro twarz Bretończyka, spo­strzegła na niéj wyraz rozpaczy i podszedłszy ku niemu, ujęła jego dłonie w serdecznym, ale nie­mym uścisku. Penellan czuł, iż mu wraca zachwiana odwaga. — Do mnie, do mnie, towarzysze! — zawo­łał Penellan. Po upływie, godziny Vasling i Penellan po­stanowili rozpatrzyć dolinę. Obcisnęli starannie swą wilgotną jeszcze odzież i wyszli otworem wy­bitym, którego ściany, pod działaniem zimna, by­ły już twarde jak skała. — Szukajmy.
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Rozdział XI
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
adnotacje
  • Dawny|1880 r
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Juliusz Verne
abstract
  • Myśl ta sprawiła, że Penellan rzucił się do pra­cy z gorączkową zaciętością. W téj chwili Marya, przy płomyku kominku, który oświecał ponuro twarz Bretończyka, spo­strzegła na niéj wyraz rozpaczy i podszedłszy ku niemu, ujęła jego dłonie w serdecznym, ale nie­mym uścisku. Penellan czuł, iż mu wraca zachwiana odwaga. — Ona nie powinna tak umiérać! — mruknął do siebie z silném postanowieniem i zagłębił się w otworze wyżłobionej wczoraj jamy. Tam, silną dłonią ująwszy drąg, zapuścił go w ścianę lodową i... o cudzie!... drąg przebił tę ścianę i za­głębił się daléj swobodnie, bez żadnej przeszkody. Czyżby natrafił wreszcie na miękką warstwę śniégu? Wyciągnął drąg, a w tej chwili przez otwór do wnętrza chaty wdarł się ożywczy promień światła. — Do mnie, do mnie, towarzysze! — zawo­łał Penellan. Radość jego graniczyła nieledwie z szaleń­stwem; rękami i nogami począł wyrzucać śniég z otworu, ale zewnętrzna ściana powierzchni nie była bynajmniéj tak miękką, jak przypuszczał; prze­konał się wnet o tém ze straszliwego powiewu mroźnego wiatru, który się wdarł do chaty i zmro­ził zwilgocone części ubrania Bretończyka tak sil­nie, iż odrazu stężały. Pomagając sobie bosakiem, Penellan rozszérzył otwór i mógł wreszcie wydo­stać się na wolne powietrze. Upadł wówczas na kolana i gorąco dziękował Najwyższemu za ocale­nie, a Marya i jego towarzysze, widząc ten pobo­żny zapał, znaleźli się wkrótce obok niego i z je­go modlitwą złączyli własne dziękczynienia. Wspaniała tarcza księżyca oświécała niezmie­rzone przestrzenie, lecz temperatura była mroźną nie do zniesienia. Wrócono do chaty, ale Penel­lan przez ten czas rozejrzał się bacznie po okolicy i spostrzegł, że wzgórzystego przylądka nie było i że chatę otacza bezgraniczna płaszczyzna. Bre­tończyk pragnął podejść do sań, lecz z przerażeniem ujrzał, że ich niéma: znikły wraz z zapasami żywności! Przejmujący do kości mróz zmusił i Penellana do powrotu. O zaginieniu sań nie rzekł on niko­mu ani słowa. Musiał przedewszystkiém osuszyć odzież nad płomieniem kominka. Termometr, wystawiony na działanie otwartego powietrza, spadł do trzydziestu stopni niżéj zera. Po upływie, godziny Vasling i Penellan po­stanowili rozpatrzyć dolinę. Obcisnęli starannie swą wilgotną jeszcze odzież i wyszli otworem wy­bitym, którego ściany, pod działaniem zimna, by­ły już twarde jak skała. — Wiatr zapędził nas w stronę północno-wscho­dnią — rzekł Vasling, rozpatrując się bacznie w gwiazdach, które błyszczały nadzwyczaj świe­tnie. — Nicby w tém nie było złego, gdyby sanie nasze towarzyszyły nam w téj podróży — odrzekł Penellan. — Jakto?... albo sań niéma?... — zawołał Va­sling. — Do pioruna! jeżeli ich niéma, to jesteśmy zgubieni! — Szukajmy. Okrążyli chatę, rozpatrując się krok za kro­kiem; wznosiła się ona, jak bryła lodu, do jakich piętnastu stóp wysokości. Nieprzebrana masa śniégu spadła śród burzy i pokryła grubą war­stwą jedne stronę chaty. Płaszczyzna lodowa, na której się ona znajdowała, strzaskana uderze­niami pędzonych lodów, popłynęła na północ o jakie dwadziéścia pięć mil, a nasi marynarze zo­stali jakby przykuci śród tego pływającego wię­zienia. Sanie, uniesione na innym lodowcu, po­płynęły w inną stronę, ponieważ ani śladu ich dojrzéć nie było można, a psy niezawodnie poto­nęły podczas okropnej burzy. Vasling i Penellan doznali teraz uczucia po­gnębiającéj rozpaczy. Nie śmieli powrócić do chaty z tą straszną wiadomością. Kroczyli bez­myślnie po Iodowisku, na którém wznosił się po­nury dom ze śniegu, i widzieli tylko tę niezmie­rzoną, białą, głuchą płaszczyznę, która ich otacza­ła. Zimno przejmowało ich członki, a wilgotne ich odzienie stérczało na ciele, jakby z blachy. W chwili, gdy Penellan schodził ze wzgórka, spojrzał na Vaslinga, który nagle odwrócił wzrok w przeciwną stronę, drżąc i blednąc. — Co wam jest, poruczniku? — spytał Bre­tończyk . — Nic, nic! — odrzekł pośpiesznie Vasling. — Chodźmy i starajmy się jaknajprędzéj wydo­być z tych przeklętych stron, w których stopa nasza postać nie była powinna! Lecz zamiast iść za przykładem poruczni­ka: Penellan, zwrócił oczy w stronę, która uderzyła uwagę Vaslinga; coś szczególnego musiał tam ujrzéć Bretończyk, ponieważ natychmiast wydał okrzyk radości i, wzniósłszy ręce do nieba, zawołał: — Chwała bądź Najwyższemu! Lekki, ledwie dojrzany dym wzbijał się w stro­nie północno-wschodniéj. Penellan widział go dobrze i nie pomylił się bynajmniéj. Tam więc żyją ludzie! Okrzyk Penellana ściągnął wnet je­go towarzyszów i wszyscy mogli się przekonać naocznie, że to, co widział Bretończyk, nie było wcale złudzeniem. Natychmiast, nie myśląc już o zapasach ży­wności, ani o straszliwém zimnie, które przejmowało ich do głębi duszy, wszyscy, powdziéwawszy swoje kaptury, wielkiemi kroki puścili się w stronę owego dymu. Ponieważ dym ten wznosił się w stronie pół­nocno-wschodniéj, przeto i nasi marynarze w tym kierunku biedz zaczęli. Cel, do którego dążyli, zdawał się być oddalonym o cztéry mniéjwięcéj mile. Najniespodzianéj jednakże dym zniknął, a na równéj, bezmiernej płaszczyźnie żaden przed­miot wystający, kierunku w którym się trzymać należało stale, nie wskazywał. Co było czynić? Oto postępować ciągle po linii prostéj. — Ponieważ nie widziémy punktu, ku które­mu mamy zmierzać — rzekł Cornbutte — musimy tedy chwycić się najpewniejszego sposobu, który zbłądzić nam nie dozwoli. Penellan niechaj idzie naprzód, Vasling o jakie dwadzieścia kroków za nim, ja zaś o dwadzieścia kroków pójdę za Vaslingiem. Tym sposobem postępując w linii prostéj, ustrzeżemy się zboczenia, bo ja Penellanowi dam znać, gdy tylko od prostego kierunku odstąpi. Pochód taki trwał już około pół godziny, kiedy Penellan nagle stanął, wytężając słuch. Ci, co szli za nim, podeszli bliżéj. — Czyście nic nie słyszeli? — spytał się wówczas. — Nic — odrzekł Misonne. — To szczególne! Zdawało mi się, że uszu moich doszły jakieś krzyki! — Krzyki? — zawołała Marya. — A więc je­steśmy już prawie u celu! — Niekoniecznie — wtrącił Vasling — bo w tych północnych okolicach i przy tak nizkiéj temperaturze głosy brzmią na bardzo rozległych przestrzeniach. — Bądź co bądź, naprzód! — zawołał Corn­butte — choćbyśmy mieli zmarznąć! — Baczność, słuchajcie!... — rzekł znowu Pe­nellan. W téj chwili wyraźnie można było dosłyszyć jakiś krzyk, jakby jęk cierpienia i rozpaczy. Po­wtórzył się on po dwakroć. Nie było wątpliwo­ści, że któś wzywał pomocy. Po upływie sekun­dy wszystko ucichło. — A więc ja się nie omyliłem — zawołał Pe­nellan. — Naprzód! I począł biedz w kierunku dosłyszanego od­głosu. Zrobił mniéj więcéj dwie mile i nagle za­trzymał się zdziwiony i przerażony, ujrzawszy człowieka, śpiącego na lodzie. Zbliżył się ku nie­mu, usiłował go zbudzić i... podniósł ręce ku niebu z rozpaczą. Vasling, który podbiegł w téj chwili, spojrzał i zawołał ku zbliżajacym się towarzyszom: — Toż to jeden z naszych rozbitków, to maj­tek Cortrois! — Który już nie żyje — dorzucił Penellan. — Umarł z zimna! Jan Cornbutte i Marya znaleźli się wkrótce przy zwłokach, które już od mrozu stężały. Bo­leść malowała się na twarzach wszystkich. Umar­ły był jednym z towarzyszów zaginionego Ludwi­ka Cornbutte. — Naprzód! — zawołał Penellan, przerywa­jąc ogólną zadumę. Szli więc znowu dalej przez pół godziny, nie mówiąc ani słowa, aż nagle spostrzegli zarysy lądu. — Wyspa Shannon! — zawołał Jan Corn­butte. W odległości mili spostrzegli wyraźnie słup dymu, wzbijający się wysoko nad chatą ze śnie­gu, zamkniętą na drewniane drzwi. Ujrzawszy to, wydali okrzyk radości. Z chaty wyszło dwóch ludzi a Penellan, spojrzawszy na nich, krzyknął z całej siły. — Piotrze, Piotrze!... Był to drugi z towarzyszów Ludwika, Piotr Nouquet. Stał obojętnie, patrząc przed siebie jak człowiek ogłupiały z cierpień, niemający świa­domości tego, co się dzieje. Vasling spojrzał na Nouqueta i jego nieznanego towarzysza z dzi­ką radością.... bo między nimi nie ujrzał Ludwika. — Piotrze, to ja! — mówił Penellan. — Patrz, oto twoi przyjaciele! Nouquet spojrzał nań, w oczach błysnęła mu trzeźwa myśl i z krzykiem upadł w objęcia stare­go towarzysza. — A mój syn, gdzie jest mój syn!... — krzy­knął w téj chwili Jan Cornbutte i w najwyższém wzruszeniu postąpił ku drzwiom chaty.
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software