About: dbkwik:resource/_uYde8_97BvJD4HnirdQKg==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : dbkwik.webdatacommons.org associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Jeden dzień dziennikarza amerykańskiego w 2890 r.
rdfs:comment
  • __NOEDITSECTION__ W tym XXIX wieku, ludzie żyją pośród ciągłej feeryi, a jakby się tego nie domyślali. Przesyceni osobliwościami, obojętni są na wszystkie dziwa, jakie im postęp przynosi codziennie. Gdyby byli sprawiedliwsi, ocenialiby należycie udogodnienia cywilizacyi. Porównywając ją z przeszłością, zdawaliby sobie sprawę z drogi przebieżonej. O ileżby im się wydały godniejszemi podziwu miasta nowożytne z ich ulicami, szerokiemi na sto metrów, z domami na trzysta metrów wysokiemi, z temperaturą zawsze jednostajną, z niebem zoranem tysiącami napowietrznych powozów i napowietrznych omnibusów. Wobec tych miast, których ludność dochodzi czasem 10 miljonów mieszkańców, czemże były wsie i osady z przed lat tysiąca, — czem były te Paryże, te Londyny, te Berliny, te Nowe-Jorki? Miasteczkami źle
dcterms:subject
Tytuł
  • Jeden dzień dziennikarza amerykańskiego w 2890 r.
dbkwik:resource/LnuiOV1ARnBg2yIsYieKHw==
  • Anonim
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Opowiadanie
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Juliusz Verne
abstract
  • __NOEDITSECTION__ W tym XXIX wieku, ludzie żyją pośród ciągłej feeryi, a jakby się tego nie domyślali. Przesyceni osobliwościami, obojętni są na wszystkie dziwa, jakie im postęp przynosi codziennie. Gdyby byli sprawiedliwsi, ocenialiby należycie udogodnienia cywilizacyi. Porównywając ją z przeszłością, zdawaliby sobie sprawę z drogi przebieżonej. O ileżby im się wydały godniejszemi podziwu miasta nowożytne z ich ulicami, szerokiemi na sto metrów, z domami na trzysta metrów wysokiemi, z temperaturą zawsze jednostajną, z niebem zoranem tysiącami napowietrznych powozów i napowietrznych omnibusów. Wobec tych miast, których ludność dochodzi czasem 10 miljonów mieszkańców, czemże były wsie i osady z przed lat tysiąca, — czem były te Paryże, te Londyny, te Berliny, te Nowe-Jorki? Miasteczkami źle przewietrzanemi i błotnistemi, po których krążyły trzęsące pudła, ciągnione przez konie, — tak przez konie! Trudno uwierzyć dziś temu! Gdyby podróżni pamiętać mogli wadliwe działanie statków wodnych i kolei żelaznych, ich częste starcia i powolność, jakżeby cenili pociągi napowietrzne, a nadewszystko te rury pneumatyczne, rzucane poprzez oceany, które ich przenoszą z szybkością 1,500 kilometrów na godzinę? Czy nie cieszonoby się wreszcie bardziej telefonem i telefotem, przypominając sobie dawne przyrządy Morse’a i Hughes’a, tak niewystarczające do szybkiego przesyłania depesz? Dziwna rzecz! te zdumiewające przeobrażenia polegają na zasadach doskonale znanych, które przodkowie nasi zanadto może zaniedbywali. Rzeczywiście, ciepło, para, elektryczność, są tak stare, jak człowiek. Alboż w końcu XIX wieku uczeni nie twierdzili już, że jedyna różnica pomiędzy siłami fizycznemi a chemicznemi tkwi w sposobie drgania cząsteczek eterycznych, właściwym każdej z nich? Kiedy zrobiono ten ogromny krok naprzód, że poznano wszystkich tych sił powinowactwo, trudno doprawdy, pojąć, dla czego potrzeba było tak długiego czasu na określenie każdego ze sposobów drgania, co siły te odróżniają. Szczególnem jest to zwłaszcza, że sposób reprodukowania ich bezpośrednio jednę bez drugiej, dopiero w ostatnich czasach odkryto. Tak jednakże było i dopiero w r. 2790, czyli sto lat temu, udało się sławnemu Oswaldowi Nyer stać się dobroczyńcą ludzkości! Genialne odkrycie tego męża, dało początek wszystkim odkryciom innym. On dał początek całej plejadzie wynalazców, które uwieńczył wielki James Jackson. Temu to ostatniemu zawdzięczamy nowe akumulatory, z których jedne zgęszczają siłę zawartą w promieniach słonecznych, inne elektryczność nagromadzoną w łonie naszej kuli, inne energię pochodzącą z jakiegokolwiek źródła: z wodospadów, wiatrów, rzek, potoków i t. d. Wielkiemu Jacksonowi zawdzięczamy także transformatora, który czerpiąc żywą siłę w akumulatorach pod postacią ciepła, światła, elektryczności, potęgi mechanicznej, oddaje je następnie przestrzeni. Tak! Postęp sięga, rzeczywiście, owego dnia, kiedy te dwa narzędzia zostały wymyślone. Ich zastosowania nie dadzą się już obliczyć. Łagodząc srogość zimy przez zwrot nadmiaru ciepła letniego, stały się dzielną pomocą rolnictwu. Dostarczając siły poruszającej przyrządom żeglugi napowietrznej, umożliwiły świetny rozwój handlu. Im to zawdzięcza się nieustające wytwarzanie elektryczności bez stosów i maszyn, bez światła, bez palenia i rozżarzenia, im nakoniec to niewyczerpane źródło pracy, które pomnożyło o sto razy produkcyę przemysłową. Otóż — zbiór tych wszystkich cudów, znajdziemy w gmachu niemającym równego sobie w gmachu Earth-Heralda, świeżo inaugurowanem w 16,823 alei Universal-City, teraźniejszej stolicy Stanów-Zjednoczonych obydwu Ameryk. Gdyby tak założyciel New-York Herald’a, Gordon Benett, odrodził się dziś, coby też powiedział, zobaczywszy ten pałac z marmuru i złota, należący do jego rozgłośnego prawnuka, Franciszka Benetta? Dwadzieścia pięć pokoleń nastąpiło po sobie, a New-York Herald utrzymał się w tej znakomitej rodzinie Benett’ów. Dwieście lat temu, kiedy rząd Unii został przeniesiony z Waszyngtonu do Universal-City, dziennik podążył za rządem — jeśli raczej rząd nie podążył za dziennikiem — i otrzymał nazwę: Earth-Herald. Niechaj nikt nie przypuszcza, iż dziennik ten stracił na wartości pod kierownictwem Franc. Benetta. Przeciwnie, jego nowy dyrektor tchnął weń niezrównaną siłę i żywotność, dając początek dziennikarstwu telefonicznemu. Znacie ten system upraktyczniony przez ogromne rozpowszechnienie telefonu. Co rano, zamiast być drukowanym, jak za dawnych czasów, Earth-Herald jest „mówionym.” W szybkiej rozmowie z reporterem, politykiem, albo uczonym, abonenci dowiadują się wszystkiego, co ich może interesować. Co się tyczy kupujących pojedyncze numery, to, jak wiadomo, za kilka centów powiadamiają się o zawartości najświeższego egzemplarza w niezliczonych gabinetach fonograficznych. Ta innowacya Franc. Benetta zgalwanizowała stary dziennik: w przeciągu kilku miesięcy ilość abonentów doszła do 85 milionów, a majątek redaktora stopniowo wzrastał do 30 miliardów, dziś zaś wynosi znacznie więcej. Dzięki tej fortunie, Fr. Benett mógł wznieść swój nowy pałac, kolosalną budowlę o 4-ech fasadach, długich na 4-ry kilometry. Dach kryje się pod słynną flagą konfederacyi, o 75 gwiazdach. W obecnej chwili Franciszek Benett, król dziennikarzy, byłby królem obydwu Ameryk, gdyby amerykanie zdolni byli zgodzić się na monarchię. Wątpicie o tem? Ależ pełnomocnicy wszystkich narodów, a nawet i sami nasi ministrowie, cisną się do drzwi Fr. Benetta, żebrząc o radę, prosząc o uznanie, błagając o poparcie jego wszechmocnego organu. Policzcie uczonych, otrzymujących od niego zachętę, artystów, których utrzymuje, wynalazców, którym daje zapomogę. To królowanie, ta praca bez wypoczynku nuży bardzo, i z pewnością dawniejszy człowiek nie podołałby takim trudom codziennym. Na szczęście, dzisiejsi ludzie są silniejsi, dzięki postępom higieny i gimnastyki, która z trzydziestu siedmiu lat podniosła przeciętną życia ludzkiego do pięćdziesięciu ośmiu, dzięki także przysposabianiu artykułów żywności naukowych, dopóki nie nastąpi bliskie już odkrycie powietrza pożywnego, które da nam możność posilać się... samem oddychaniem. A teraz, jeśli chcecie wiedzieć, co się może zmieścić w dniu dyrektora Earth Heraldu, to bądźcie łaskawi towarzyszyć mu w rozlicznych jego zajęciach, dziś — 25 lipca roku bieżącego 2890. Franciszek Benett, obudził się owego ranka w dosyć posępnem usposobieniu. Żona jego była od tygodnia we Francyi, czuł się więc trochę osamotnionym. Pobrali się przed 10-ciu laty, a mistres Benett, słynna piękność, dopiero po raz pierwszy była tak długo nieobecną. Zazwyczaj dwa lub trzy dni wystarczały w jej częstych wycieczkach do Europy, a szczególniej do Paryża, dokąd jeździła kupować sobie kapelusze. Pierwszem zajęciem Franciszka Benett, było więc puścić w ruch fonotelefot, od którego druty były przeciągnięte do jego pałacu na Champs Elysé’es. Telefon, uzupełniony telefotem, to także zdobycz naszej epoki! Jak od wielu już lat przesyła się wyrazy za pomocą prądów elektrycznych, tak obecnie można też przesyłać wizerunek. Cenne to odkrycie, którego wynalazcę Franciszek Benett błogosławił onego ranka, spostrzegłszy żonę swoją odbitą w zwierciadle telefonicznem, pomimo ogromnej przestrzeni, co ich rozdzielała. File:'La Journée d’un journaliste américain en 2889' by George Roux 1.jpg O luby obrazie! Mrs Benett, znużona balem czy teatrem, leży jeszcze w łóżku. Chociaż jest już blizko południa, śpi, ukrywszy śliczną główkę w koronkach poduszki. Ale oto porusza się, usta jej drgają... Śni jej się coś pewno. Tak! coś jej się śni... Jakieś imię wymyka jej się z ust... Franciszek, mój drogi Franciszek... Imię jego wymówione tym słodkim głosem, poprawiło humor Franciszka Benetta; nie chcąc obudzić ładnej śpioszki, wyskakuje szybko z łóżka i wchodzi do swej maszyny ubierającej. We dwie minuty potem, bez pomocy kamerdynera, wydobywa się z maszyny umyty, uczesany, obuty, ubrany, zapięty na wszystkie guziki — i staje na progu swych biur, żeby według codziennego zwyczaju zrobić przegląd tychże. Najpierw wszedł Franciszek Benett do sali romanso-pisarzy — feljetonistów. Sala ta, bardzo obszerna, była nakryta dużą kopułą przeświecającą. W jednym kącie znajdowały się różne przyrządy telefoniczne, za pomocą których stu literatów z Earth Heraldu, opowiada sto rozdziałów stu romansów rozgorączkowanej publiczności. Spostrzegłszy jednego z feljetonistów, który odpoczywał pięć minut, Franciszek Benett rzekł doń: File:'La Journée d’un journaliste américain en 2889' by George Roux 2.jpg — Ostatni twój rozdział jest bardzo dobry. Scena, w której młoda wieśniaczka porusza ze swym wielbicielem niektóre z zagadnień filozofii transcendentalnej, dowodzi subtelności spostrzeżeń. Niepodobna lepiej odmalować obyczajów wieśniaczych! Nie ustawaj na tej drodze, kochany Archibaldzie, odwagi! Dzięki tobie, przybyło nam od wczoraj 10 tysięcy abonentów! — Panie John Last — mówił dalej, zwracając się do innego ze swych współpracowników. — Z ciebie mniej jestem zadowolony. Romans pański nie jest wiernym obrazem życia! Zaprędko zmierzasz do celu. Nie przedstawiasz dokumentów. Trzeba ćwiertować, John Last, trzeba ćwiertować! Za naszych czasów pisze się nie piórem, ale lancetem! Każda czynność w życiu realnem jest wypadkową ilością myśli przelotnych i idących po sobie, które należy wyosabniać pilnie, żeby stworzyć istotę żyjącą. Cóż łatwiejszego, jeżeli zechcesz się posługiwać hipnotyzmem elektrycznym, który rozdwaja człowieka i wyzwala jego indywidualność. Czy ty się przyglądasz życiu, mój drogi John Last? Naśladuj kolegę, któremu winszowałem przed chwilą. Daj się hypnotyzować... Co... powiadasz, że się już hipnotyzujesz?... W takim razie nie dosyć... nie dosyć!... Po tej nauczce, Franciszek Benett, prowadząc dalej przegląd swój, wchodzi do sali reporterstwa. Jego 1,500 reporterów, stojąc przed 1,500 telefonami, udziela abonentom wiadomości, otrzymywane w nocy z czterech stron świata. Ustrój tej niezrównanej służby nieraz już był opisywany. Prócz telefonu, każdy z reporterów ma przed sobą szereg komutatorów, za pomocą których można urządzić komunikacyę z tą lub ową linią telefotyczną. Abonenci mają więc nietylko opis, ale i wizerunek wypadku. Gdy idzie o „fait divers”, już należące do przeszłości, w chwili opowiadania przedstawia się jego główne fazy, otrzymane przy pomocy fotografii intensywnej. Franciszek Benett odzywa się do jednego z dziesięciu reporterów astronomicznych, należących do tej służby, która będzie się zwiększała w miarę nowych odkryć, dokonywanych w świecie gwiazd. — Cóżeś ty otrzymał, Cash? — Fototelegramy z Merkurego, Wenus i Marsa. — Ten ostatni ciekawy? — O, tak! Rewolucya w środkowem państwie na niekorzyść demokratów - liberałów przeciw republikanom - zachowawcom. — Więc to samo, co u nas? A z Jowisza? — Jeszcze nic! Nie udaje nam się dotąd rozumieć sygnały jowijczyków. Może ich nasze nie dochodzą?... — To twoja rzecz, panie Cash. Ciebie czynię odpowiedzialnym za to — odrzekł Franciszek Benett i wielce niezadowolony przeszedł do sali redakcyi naukowej. Trzydziestu uczonych, pochyleni nad maszyną rachunkową, pogrążali się w równaniach 95-go stopnia. Niektórzy zabawiali się nawet pośród formuł nieskończoności algebraicznej i przestrzeni o 24-ch rozmiarach, jak uczeń początkujący 4-ma działaniami. Franciszek Benett wpadł pomiędzy nich, jak bomba. — Cóż, panowie, są wiadomości? Żadnej wiadomości z Jowisza? Więc zawsze będzie te samo?... Panie Corley, już od dwudziestu lat szperasz w tej planecie, zdaje mi się więc, że... — Trudna rada — odparł ten uczony — nasza optyka zostawia jeszcze dużo do życzenia i nawet przy naszych teleskopach na trzy kilometry... — Słyszysz, Peer!... przerwał Franciszek Benett, zwracając się do sąsiada Corleya. — Optyka pozostawia dużo do życzenia!... To twoja specyalność, mój drogi! Włóż na nos okulary, do dyabła! Włóż okulary! Poczem odezwał się znów do Corleya: — Kiedy Jowisz milczy, czy przynajmniej otrzymujemy jaki rezultat ze strony księżyca?... — Także nie, panie Benett! — W tym razie nie będziesz chyba obwiniał optyki! Księżyc jest sześćset razy bliższy, aniżeli Mars z którym jednak służba korespondencyi jest prawidłowo zorganizowana; teleskopów nie brakuje. — Prawda; ale brakuje mieszkańców — odpowiedział z subtelnym uśmiechem uczony, nadziany wątpliwościami. — Pan śmiesz twierdzić, że księżyc nie jest zamieszkany!... — Przynajmniej na tej stronie, którą zwraca do nas. Kto wie, czy z drugiej strony... — Jeśli tak, mój kochany Corley, to jest przecież bardzo prosty sposób przekonania się o tem. — Jakiż to sposób? — Odwrócić księżyc! I owego dnia uczeni z fabryki Benetta mozolili się nad wyszukaniem środków mechanicznych, które miały umożliwić odwrócenie naszego satelity. Zresztą Franciszek Benett miał powód do zadowolenia. Jeden z astronomów Earth Heralda określił właśnie nową planetę Gaudinniego. Ta planeta odbywa swoję drogę dokoła słońca w szesnaścieset milionów, trzysta czterdzieści ośm tysięcy, dwieście dziewięćdziesiąt cztery i pół kilometrów. Franciszek Benett był zachwycony tą dokładnością. — Dobrze!... zawołał — powiadom pan czemprędzej służbę reporterów. Wiesz, jak publiczność roznamiętnia się do kwestyj astronomicznych. Zależy mi na ogłoszeniu tej wiadomości w numerze dzisiejszym. Przed wyjściem z sali reporterów, Franciszek Benett przystąpił jeszcze do specyalnej gromadki interviewerów i zapytał mającego wydział znakomitości: — Badałeś pan prezydenta Wilcoxa? — Tak, panie Benett, i podaję wiadomość, że niewątpliwie chory jest na rozdęcie żołądka. — Doskonale! A ta sprawa zabójcy Chapmanna?... Czyś się pan porozumiewał z przysięgłymi, którzy mają wziąć udział w posiedzeniach. — Tak, i wszyscy zgadzają się na to, że jest winnym wskutek czego sprawa ta nie będzie nawet odesłana do nich. Obwiniony zostanie stracony, zanim wyrok zapadnie... — Stracony... elektrycznością?... — Elektrycznością, panie Benett, i bez cierpień... jak się zdaje, bo niema jeszcze pewności co do tego szczegółu. Przyległa sala, obszerna galerya, długa na pół kilometra, była przeznaczona dla działu ogłoszeń; a łatwo wyobrazić sobie ilość ogłoszeń w takim dziennika, jak Earth-Herald. Przynoszą one przeciętnie trzy miliony dolarów dziennie. Dzięki dowcipnemu systemowi zresztą, część tych ogłoszeń podawaną jest do wiadomości w zupełnie nowej formie, przy pomocy patentu, kupionego za trzy dolary od biedaka, który umarł z głodu. Są to ogromne afisze, odbite przez chmury i mające takie rozmiary, że je widać w całej okolicy. Z tej galeryi tysiąc reflektorów wysyłało wciąż te kolosalne anonse, które chmury oddawały zabarwionemi. File:'La Journée d’un journaliste américain en 2889' by George Roux 3.jpg Ale pewnego dnia, gdy Franciszek Benett wszedł do sali ogłoszeń, zobaczył, że mechanicy założyli ręce przy swych reflektorach nieczynnych. Pyta, co to znaczy... W odpowiedzi pokazują mu tylko niebo o czystym błękicie. — Tak!... piękna pogoda... — mruknął — ogłoszenia napowietrzne są niemożliwe! Cóż tu robić? Gdyby chodziło tylko o deszcz, zrobiłoby się go, ale nam nie deszcz potrzebny, tylko chmury. — Tak, nam potrzeba pięknych białych chmur — odpowiedział główny mechanik. — A więc, panie Samuelu Mark, udasz się pan do redakcyi naukowej, do służby meteorologicznej i powiesz jej odemnie, żeby się zajęła energicznie kwestyą sztucznych chmur. Niepodobna przecież być w takiej zależności od pogody. Dokończywszy przeglądu rozmaitych gałęzi dziennika, Franciszek Benett przeszedł do salonu przyjęć, w którym czekali nań ambasadorowie i ministrowie pełnomocnicy, uwierzytelnieni przy rządzie amerykańskim. Ci panowie przyszli zasięgać rad wszechpotężnego dyrektora. W chwili, kiedy Franciszek Benett wchodził do salonu, toczyły się tam dosyć ożywione rozmowy. — Wybacz mi, ekscelencyo — mówił ambasador francuski do ambasadora ruskiego — lecz nie widzę nic do zmienienia w mapach Europy. Północ dla słowian — zgoda!... ale Południe dla łacinników... Nasza wspólna granica Renu wydaje mi się doskonałą. Zresztą, trzeba wiedzieć waszej ekscelencyi, że mój rząd stawi opór wszelkiemu zamachowi na nasze prefektury w Rzymie, Madrycie i Wiedniu. — Dobrze pan mówisz — rzekł Franciszek Benett, mieszając się do dysputy. — Jak to, panie ambasadorze ruski, nie jesteś pan zadowolony ze swego rozległego państwa, które od brzegów Renu ciągnie się do granic chińskich, z państwa, którego bezmierne wybrzeża są oblewane przez ocean Lodowaty, Atlantyk, morze Czarne, Bosfor i ocean Indyjski. Zresztą, na co się zdadzą próżne chęci? Czy wojna jest możliwą przy nowoczesnych wynalazkach, krytych granatach duszących, które rzuca się na odległość stu kilometrów, przy tych iskrach elektrycznych, długich na dwadzieścia mil, które mogą powalić odrazu cały korpus wojska, przy tych pociskach, które się zatruwa mikrobami dżumy, cholery, żółtej febry, i które uśmierciłyby cały naród w przeciągu kilku godzin?... — Wiemy o tem, panie Benett — odrzekł ambasador interpelowany — ale czy zawsze robimy to, co chcemy?... Parci sami przez chińczyków na naszej granicy wschodniej; radzi nie radzi, musimy spróbować, czy się nam nie uda posunąć na Zachód. — Czy tylko o to chodzi? — odpowiedział Franciszek Benett tonem protekcyonalnym. — A więc, ponieważ przeludnienie u chińczyków jest niebezpieczne dla świata, weźmiemy w obroty Syna niebios. Będzie musiał naznaczyć swym poddanym maximum urodzeń, którego nie będzie wolno przekroczyć pod karą śmierci! Jedno dziecko za wiele?... — jednego ojca mniej! Będzie to stanowiło kompensatę. — A panu czem mogę służyć?... zapytał pan dyrektor Earth Heralda konsula angielskiego. — Mógłbyś mi pan oddać wielką usługę, odparł ten dostojnik, kłaniając się uniżenie — idzie mi tylko o to, żeby dziennik pański zechciał rozpocząć kampanię na naszę korzyć... — Jaką kampanię? — Poprostu, żeby zaprotestować przeciw anneksyi W. Brytanii do Stanów Zjednoczonych. — Poprostu! — wykrzyknął Franciszek Benett, wzruszając ramionami. — Wszakże ta anneksya trwa od stu pięćdziesięciu lat? Czyż panowie anglicy nie zrezygnują się nigdy na to, żeby ich kraj, zwykłym rzeczy porządkiem, stał się kolonią amerykańską? To zupełne szaleństwo! Jakże rząd pański mógł przypuszczać, że ja rozpocznę tę anti-patryotyczną kampanię!... — Panie Benett, według doktryny Maura, cała Ameryka dla amerykanów, jak pan wiesz, ale tylko Ameryka, a nie... — Ależ Anglia jest tylko jedną z kolonij naszych, jedną z najpiękniejszych, przyznaję, i nie licz pan na to, żebyśmy zechcieli oddać ją kiedykolwiek! — Odmawiasz pan? — Odmawiam, i gdybyście nalegali, to stworzylibyśmy casus belli, choćby tylko na podstawie interview jednego z naszych reporterów. — A więc to już koniec... — wyszeptał konsul zgnębiony. — Królestwo Zjednoczone, Kanada i Nowa Brytania należą do amerykanów, Indye do rosyan, Australia i Nowa Zelandya do siebie samych. Ze wszystkiego, co było niegdyś Anglią, cóż nam pozostaje?... Nic. — Nic, panie — odparł Franciszek Benet — a Gibraltar? W tej chwili wybiła dwunasta. Dyrektor Earth Heralda, kończąc ruchem ręki posłuchanie, opuścił salon, siadł w fotelu na kółkach i w kilka minut znalazł się w swej sali jadalnej, położonej o cały kilometr, na samym końcu pałacu. Stół jest nakryty. Franciszek Benett zasiada. Ma pod ręką cały szereg kurków, przed sobą zaś okrągłe szkło fonotelefotu, na którem odbita jest sala jadalna w jego paryskim pałacu. Pomimo różnicy w godzinach, państwo Benett umówili się przyjąć posiłek jednocześnie. Nic przyjemniejszego, jak jeść śniadanie sam na sam w oddaleniu tysiąca mil, widzieć się, rozmawiać z sobą za pomocą przyrządów fonotelefotycznych. Ale w tej chwili sala paryska jest pusta. — Edyta spóźniła się widocznie — powiedział sobie Franciszek Benett. — O, już to akuratność kobiet... Wszystko posuwa się naprzód, prócz tego!... Robiąc tę uwagę, aż nadto słuszną, odkręca jeden z kurków. Jak wszyscy zamożni ludzie z naszej epoki, Franciszek Benett, nie chcąc prowadzić kuchni, jest abonentem wielkiego stowarzyszenia, dostarczającego pożywienia w domach. System to kosztowny, bezwątpienia, ale kuchnia jest lepsza, i ma tę zaletę, że usuwa tak nieznośnych obojej płci mistrzów sztuki kulinarnej. Franciszek Benett spożył więc śniadanie samotnie, z niejaką przykrością, i kiedy kończył pić kawę, pani Benett, powróciwszy do domu, ukazała się w źwierciadle telefotu. — Zkądże powracasz, kochana Edyto? — zapytał Franciszek Benett. — Jak to! Zjadłeś już śniadanie... Więcem się spóźniła?... Zkąd powracam, dowiesz się później... Teraz idź do swoich zajęć, mój drogi, bo ja muszę jeszcze pojechać do mego krawca modelatora. A krawcem owym był ni mniej, ni więcej, tylko słynny Wormspire, który tak trafnie powiedział, że „kobieta jest tylko kwestyą form.” Franciszek Benett pocałował panią Benett w twarz na źwierciadle telefotu i zwrócił się ku oknu, gdzie nań czekał powóz napowietrzny. File:'La Journée d’un journaliste américain en 2889' by George Roux 4.jpg — Dokąd pan pojedzie? — zapytał woźnica napowietrzny. — Mam dosyć czasu... — Zawieź mię do moich fabryk akumulatorów Niagary, — odpowiedział Franc. Benett. Powóz napowietrzny, maszyna doskonale zbudowana na zasadzie większej ciężkości od powietrza, rzucił się po przez przestrzeń z szybkością 600 kilom. na godzinę. Pod nim przesuwały się miasta z chodnikami ruchomemi, które przenosiły przechodniów wzdłuż ulic i wsi, pokryte siecią drutów elektrycznych, jakby ogromną pajęczyną. W półgodziny Franciszek Benett dostał się do swej fabryki Niagary, w której spożytkowawszy siłę katarakt do produkowania energii, sprzedaje ją albo wynajmuje spożywcom. Następnie, po skończeniu przeglądu, wrócił na Filadelfią, Boston i Nowy-York do Universal-City, gdzie jego powóz napowietrzny dostawił go około godziny 5-tej. W poczekalni Earth-Heralda było tłumno. Wyglądano powrotu Franc. Benetta na codzienne posłuchanie, którego udzielał interesantom. Byli tam wynalazcy, żebrzący o kapitały, aferzyści, proponujący operacye — wszystkie, według nich, doskonałe. Pośród tych rozmaitych propozycyj należało zrobić wybór, odrzucić złe, zbadać wątpliwe, przyjąć dobre. Franciszek Benett prędko pozbył się tych, co przynieśli tylko niepożyteczne lub niepraktyczne pomysły. Jeden chciał wskrzesić malarstwo, sztukę tak dalece wyszłą z użycia, że Angelus Millet’a sprzedano właśnie za 15 fr., a to dzięki postępom kolorowanej fotografii, którą wymyślił w końcu XXIX-go wieku japończyk Aruzisma-Rcochi-Nichome-Sanjukamboz-Kio-Baski-Kû, spopularyzowany z taką łatwością z powodu nazwiska swego. Inny wynalazł bakteryę pierwotną, która miała uczynić człowieka nieśmiertelnym, gdy się ją wprowadzi do organizmu ludzkiego w postaci buljonu bakcylowego. Ten, chemik praktyczny, odkrył nowe ciało proste, Nihilium, którego kilogram kosztował tylko trzy miljony dolarów. Tamten śmiały lekarz, twierdził, że jeśli ludzie umierają jeszcze, to przynajmniej umierają wyleczeni. Inny znów, jeszcze śmielszy, utrzymywał, że ma specyfik na katar. Wszystkich tych marzycieli śpiesznie odprawił. Kilku innych doznało lepszego przyjęcia, a przedewszystkiem młodzieniec, którego szerokie czoło zapowiadało żywy umysł. — Panie, — rzekł on, — dawniej rachowano 75 ciał prostych, dziś liczba ta zredukowaną jest do 3-ch, — czy pan wiesz o tem? — Wiem, — odparł Benett. — Otóż jestem blizki sprowadzenia tych 3-ch do 1-go. Jeśli będę miał pieniądze, to za kilka tygodni dokonam dzieła. — A wtedy?... — Wtedy, panie, poprostu oznaczę absolut. — Jakież będą następstwa tego odkrycia? — Łatwe stwarzanie wszelkich materyj: kamienia, drzewa, metali, fibryny... — Miałżebyś pan nadzieję, że kiedyś sfabrykujesz istotę ludzką?... — Całkowicie... Będzie jej brakowało tylko duszy!... — Tylko!... — odpowiedział ironicznie Franc. Benett, który jednak dał zajęcie temu młodemu chemikowi w redakcyi naukowej dziennika. Drugi wynalazca, opierając się na starych doświadczeniach, datujących się od XIX-go wieku, i często potem wznawianych, powziął myśl przenieść odrazu całe miasto w inne miejsce. Szło mianowicie o miasto Staaf, położone o jakie 15 mil od morza, i które zamienionoby na stacyę kąpielową, przywiózłszy je po szynach do samego wybrzeża. Miało to ogromnie podnieść wartość gruntów zabudowanych i do zabudowania. Franciszek Benett, skuszony tym projektem, przystąpił do współki. — Wiadomo panu, — rzekł doń trzeci interesant, — że dzięki naszym akumulatorom oraz transformatorom słonecznym i ziemnym, udało nam się zrównać pory roku. Ja mam zamiar dokonać czegoś lepszego jeszcze. Przemieńmy na ciepło część energii i wyślijmy to ciepło w okolice podbiegunowe, gdzie lody rostają pod jego działaniem. — Zostaw mi pan swoje plany, — powiedział Franc. Benett, — i przyjdź za tydzień. Nakoniec czwarty uczony przyniósł tę wiadomość, że jedna z kwestyj, roznamiętniających cały świat, zostanie rozstrzygniętą jeszcze tego samego wieczoru. Wiadoma to rzecz, że sto lat temu, śmiałe doświadczenie ściągnęło uwagę powszechną na doktora Nataniela Faithburn. Przekonany o możliwości zawieszania funkcyj żywotnych i wskrzeszania ich po niejakim czasie, zdecydował się wyprobować na sobie wartość swej metody. Wskazawszy w testamencie własnoręcznym operacye właściwe do wywołania na nowo życia za sto lat, co do dnia, poddał się działaniu zimna o 172 stopniach. Doprowadzony wtedy do stanu mumii, doktór Faithburn został zamknięty w grobie na umówiony okres czasu. Otóż właśnie owego dnia 25-go lipca 2890 roku, termin ten upłynął i pewne grono ludzi przyszło zaproponować Franc. Benett, żeby zmartwychwstanie, tak niecierpliwie oczekiwane, odbyło się w jednej z sali Earth-Herald’u. W ten sposób publiczność mogłaby być powiadamianą o przebiegu rzeczy sekunda po sekundzie. Propozycya została przyjętą i ponieważ operacya miała się odbyć dopiero o 9 tej wieczorem, Franciszek Benett poszedł się położyć na szezlongu w sali do słuchania muzyki, poczem odkręciwszy guzik, zawiązał komunikacyę z centralnym koncertem. Po tak pracowicie spędzonym dniu, z jakąż rozkoszą słuchał utworów najlepszych mistrzów epoki, opartych na szeregu uczonych formuł algebraicznych. Nastały ciemności i Fr. Benett, pogrążony w śnie na wpół ekstatycznym, nie spostrzegł nawet tego. Lecz nagle otworzyły się drzwi. — Kto tam? — zapytał, dotykając komutatora umieszczonego tuż pod ręką. Natychmiast, wskutek elektrycznego wstrząśnienia eteru, powietrze stało się jasnem. — Aa... to pan jesteś, doktorze? — powiedział Franciszek Benett. — Tak, to ja — odrzekł doktór Sam, który codziennym zwyczajem przyszedł go odwiedzić, gdyż był zobowiązany na cały rok. — Jakże się pan masz? — Dobrze. — Tem lepiej... Pokaż mi pan język. Przyjrzał się przez mikroskop. — Czysty... A puls? Dotknął pulsu syzmografem, prawie takim samym, jak te, co notują drgania ziemi. — Doskonały!... A apetyt? — Ech!... — Tak... żołądek!... Już niezdrowy żołądek! Starzeje się żołądek!... Ale chirurgia zrobiła takie postępy! Trzeba będzie wstawić nowy! Wiesz pan, że mamy żołądki na zmianę, z gwarancyą na dwa lata... — Zobaczymy!... odpowiedział Franciszek Benett, tymczasem, doktorze zjesz ze mną obiad. Podczas kiedy jedli, zaprowadzoną została komunikacya fonotelefoniczna z Paryżem. Tym razem Franciszek Benett siedział przy swym stole i obiad przeplatany dowcipami doktora Sama, był bardzo przyjemny. Zaledwie się skończył, Franciszek Benett zapytał: — Kiedy myślisz wrócić do Universal-City, moja droga Edyto? — Wyjeżdżam natychmiast. — Rurą, czy pociągiem napowietrznym? — Rurą. — Więc będziesz tutaj?... — O 11-tej, 59 wieczorem. — O godzinie paryskiej? — Nie, nie!... O godzinie Universal-City. — A więc do widzenia, niezadługo. Tylko nie spóźnij się do rury! Te rury podmorskie, któremi przebywano z Europy w 295 minut, dogodniejsze były od pociągów napowietrznych, które robiły tylko 1,000 kilometrów na godzinę. Po odejściu doktora, który obiecał powrócić, żeby być świadkiem zmartwychwstania kolegi swego, Nataniela Faithburn, Franciszek Benett, chcąc uregulować rachunki z całego dnia, przeszedł do swego biura. Ogromna to operacya, gdy idzie o przedsiębiorstwo, którego codzienne koszty wynoszą około 1,500 dolarów. Na szczęście, postępy mechaniki nowoczesnej, znakomicie ułatwiają ten rodzaj pracy. Przy pomocy elektrycznej maszyny rachunkowej, Franciszek Benett dokonał tej roboty w 25 minut. Wielki był na to czas. Zaledwie dotknął ostatniego klawisza przyrządu totalizatora, obecność jego okazała się potrzebną w sali doświadczeń. Poszedł tam zaraz i był powitany przez liczne grono uczonych, do których przyłączył się dr. Sam. Ciało Nataniela Faithburn jest tam, w trumnie, postawionej na kozłach w środku sali. Telefot zostaje wprowadzony w ruch: cały świat będzie mógł śledzić różne fazy operacyi. Otwierają trumnę... Wyjmują z niej Nataniela Faithburn. Jest on ciągle jak mumia, żółty, twardy, suchy, wydaje dźwięk drzewa... Poddają go działaniu ciepła... elektryczności... bez rezultatu. Hypnotyzują go, suggestyonują... Nic nie porusza ultra kataleptyka. — A cóż, doktorze Sam? — zapytał Franciszek Benett. Doktór Sam pochylony nad zwłokami, przygląda im się z natężoną uwagą... Zastrzykuje mu za skórę kilka kropel słynnego eliksiru Brown Sequard, który był wtedy w modzie... Mumia jest jeszcze bardziej mumjowatą, aniżoli kiedykolwiek. — A cóż — odpowiedział doktór Sam — zdaje mi się, że sen był nadto długi. — Więc?... — Więc Nataniel Faithburn umarł. — Umarł?... — Czy możesz mi pan powiedzieć jak dawno?... — Jak dawno? — odpowiada doktór Sam. — Ależ odkąd przyszła mu do głowy fatalna myśl poddać się zamrożeniu przez miłość dla nauki. — Ta metoda potrzebuje udoskonalenia! — rzekł Fr. Benett. — Dobrze pan mówisz, potrzebuje udoskonalenia — odparł doktór Sam, podczas kiedy naukowa komisya zamrażania wynosiła swą skrzynię grobową. Franciszek Benett udał się wraz z doktorem Samem do swego pokoju i ponieważ zdawał się bardzo znużony po dniu tak zapełnionym, doktór doradził mu, żeby się wykąpał przed pójściem spać. — Masz słuszność, doktorze... Po kąpieli zaraz przyjdę do siebie... — Zupełnie, panie Benett, i jeśli pan chcesz, wychodząc ztąd, zamówię kąpiel. — To zbyteczne, doktorze. W pałacu jest zawsze przygotowana kąpiel, nie potrzebuję nawet udawać się dla niej do mego pokoju. Oto widzisz pan, odkręcam tylko ten guzik i wanna zaraz puszcza się w ruch. Zobaczysz ją, jak się niebawem ukaże z wodą o temperaturze 37-iu stopni. Franciszek Benett nacisnął gałkę. Odgłos głuchy powstał, wzmagał się, wzmagał... nareszcie jedne z drzwi otworzyły się, a wanna wjechała elektrycznie po szynach. O nieba, podczas kiedy doktór Sam zasłania sobie twarz, wychodzą z wanny okrzyki wstydliwości obrażonej. Pani Benett, która przybyła przed godziną do pałacu rurą transoceanową, znajdowała się w tej wannie... Nazajutrz, 26 lipca 2890-go roku, dyrektor Earth Heraldu rozpoczął zwykłą wędrówkę 20-kilometrową po biurach swoich, a wieczorem, kiedy puścił w ruch totalizatora, okazało się, że dochód onego dnia wyniósł 250 tysięcy dolarów, t. j. o 50 tysięcy więcej, aniżeli w wigilię. Dobre to rzemiosło, rzemiosło dziennikarza w końcu XXIX wieku. * Au XXIXe siècle : La Journée d’un journaliste américain en 2889 — jedna z wersji tego opowiadania w języku francuskim, przerobiona przez syna pisarza [[Michel Verne|Michela Verne'a i wyd. w 1910 Image:PD-icon.svg Public domain
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software