PropertyValue
rdfs:label
  • W krainie białych niedźwiedzi/II/12
rdfs:comment
  • Jasper Hobson, wzruszony do łez, wyciągnął rękę do stojącego przed nim dzielnego żołnierza i uścisnął ją gorąco. Tak, zacni ci żołnierze wiedzieli o wszystkiem, Marbre bowiem domyślił się prawdy! Łapka napełniona wodą słoną, nieobecność oddziału, który miał przybyć z fortu Reliance, codzienne wycieczki porucznika nad wybrzeże dla badania poziomu morza, obecność zwierząt w porze, w jakiej oddalały się zwykle do cieplejszych okolic, zmiana zaszła w głównych stronach sklepienia niebieskiego, wszystko to potwierdzało domysły myśliwego. Nie mógł sobie wytłumaczyć tylko jednej rzeczy, to jest przybycia Kalumah, przypisywał je jednak, – co zresztą było prawdą – przypadkowi, na skutek którego młoda Eskimoska została wyrzucona falą podczas burzy na wybrzeże wyspy.
Tytuł
  • |1
Poprzedni
  • [[
Sekcja
  • Rozdział
  • Część II
Następny
  • [[
adnotacje
  • Dawny|1925 r
dbkwik:wiersze/property/wikiPageUsesTemplate
Autor
  • Juliusz Verne
abstract
  • Jasper Hobson, wzruszony do łez, wyciągnął rękę do stojącego przed nim dzielnego żołnierza i uścisnął ją gorąco. Tak, zacni ci żołnierze wiedzieli o wszystkiem, Marbre bowiem domyślił się prawdy! Łapka napełniona wodą słoną, nieobecność oddziału, który miał przybyć z fortu Reliance, codzienne wycieczki porucznika nad wybrzeże dla badania poziomu morza, obecność zwierząt w porze, w jakiej oddalały się zwykle do cieplejszych okolic, zmiana zaszła w głównych stronach sklepienia niebieskiego, wszystko to potwierdzało domysły myśliwego. Nie mógł sobie wytłumaczyć tylko jednej rzeczy, to jest przybycia Kalumah, przypisywał je jednak, – co zresztą było prawdą – przypadkowi, na skutek którego młoda Eskimoska została wyrzucona falą podczas burzy na wybrzeże wyspy. Marbre podzielił się swojem spostrzeżeniem z cieślą Mac Nap i kowalem Raë. Po naradzie postanowili wyznać prawdę nietylko reszcie żołnierzy, lecz również i ich małżonkom. Poczem wszyscy zgodzili się na jedno, to jest nie zdradzić się przed dowódcą i wypełniać nadal jego rozkazy. – Jesteście zacnymi ludźmi, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett, nie mniej wzruszona od porucznika, gdy Marbre skończył swe opowiadanie, – zacnymi i dzielnymi żołnierzami! – I pan porucznik może na nas liczyć, – dodał Mac Nap. – Spełnił on swój obowiązek, my zaś spełnimy to, co do nas należy. – Tak, drodzy towarzysze, – odezwał się Jasper Hobson, – mam nadzieję, że Bóg nas nie opuści, my zaś ze swej strony uczynimy wszystko, co w naszej jest mocy! Po tych słowach Jasper Hobson opowiedział im wszystko, co zaszło od chwili, gdy półwysep oderwał się od stałego lądu, jak na wiosnę wyspę uniósł prąd nieznany o dwieście mil od wybrzeża lądu, jak huragan zbliżył ją do ziemi a następnie oddalił w dniu 31 sierpnia, jak odważna Kalumah naraziła swe życie, aby nieść pomoc swym przyjaciołom. Poczem opowiedział im, jakie zmiany zaszły na wyspie, której podstawa lodowa powoli tajała, jak się obawiał, ażeby wyspa nie popłynęła w stronę oceanu Spokojnego, lub też nie została uniesiona prądem Kamczatki. Wreszcie dodał, że wyspa zatrzymała się w swym biegu 27 września. Poczem, przyniósłszy mapę, wskazał im na niej obecne położenie wyspy, znajdującej się o przeszło sześćset mil od ziemi. Wtajemniczywszy ich w te szczegóły, wyznał całą grozę obecnego położenia, mówiąc, że wraz z ruszeniem kry wyspa niechybnie pogrąży się w morzu, więc nie pozostaje im nic innego, jak przeprawić się przez pole lodowe, przez które dostać się będą mogli na ląd stały. – Sześćsetmilowa droga nas czeka, przyjaciele, i to podczas mroku i mrozu. Ciężkie to zadanie, ale rozumiecie dobrze, że uchylić się przed niem nie będziemy mogli. – Skoro dasz, panie poruczniku, hasło wyjazdu, podążymy za tobą. Tak więc wszystko się wyjaśniło i od tej pory, przygotowania do niebezpiecznej wyprawy szły szybko. Sierżant Long wziął ster pracy. Jasper Hobson zaś, Mrs. Paulina Barnett i kilku żołnierzy, odwiedzali pole lodowe, badając jego wytrzymałość. Kalumah towarzyszyła im niejednokrotnie, służąc im swem doświadczeniem. Termin wyjazdu był wyznaczony na dzień 20 listopada, nie było więc czasu do stracenia. Jak to był przewidział Jasper Hobson, wiatr zmienił kierunek, przez co temperatura spadła; termometr Fahrenheita wskazywał dwadzieścia cztery stopnie (– 4°,44 Cels.). Śnieg zaczął padać obficie, pokrywając ziemię zlodowaciałą warstwą. Szczelina w pobliżu przylądka Michel zapełniała się stopniowa krą i śniegiem, jako, że woda w niej nie podlegała zbyt silnemu falowaniu. Stan morza jednak nie był zadowalający. W istocie, wiatr dął bez przerwy i to dość gwałtownie. Falowanie wód stawiało opór jednolitemu zamarzaniu morza. Szerokie kałuże wodne dzieliły przestrzeń lodową, uniemożliwiając przeprawę. – Zdaje się, że mróz się ustala, – rzekła Mrs. Paulina Barnett do porucznika, gdy 15 listopada zwiedzali pole lodowe. – Temperatura spada, miejmy więc nadzieję, że mróz zetnie powierzchnię płynnej przestrzeni. – I ja tak sądzę, – odpowiedział Jasper Hobson, – niestety jednak sposób tego zamarzania nie odpowiada naszym zamiarom. Rozmiar kry jest mały, jej krańce, nierówne, będą stanowiły znaczną zaporę dla szybkiej jazdy sankami. – Ale, jeżeli się nie mylę, – odparła podróżniczka, – kilka dni a nawet godzin obfitego śniegu wystarczy, aby zrównać całe pole lodowe. – Zapewne, proszę pani, lecz o ile śnieg padać będzie, temperatura nie spadnie, przeciwnie, wzniesie się, a wtedy pole lodowe rozdzieli się znowu. Jest to dylemat obustronnie niepomyślny dla nas. – Zaiste, panie Hobson, bylibyśmy osobliwą igraszką losu, gdybyśmy tu, w tych stronach polarnych, mieli się doczekać łagodnej zimy stref umiarkowanych… – Bywało tak, proszę pani, bywało. Niech pani sobie przypomni, jak niezwykle ostrą była zeszła zima, którą spędziliśmy na lądzie amerykańskim. Otóż zauważono, iż rzadkim jest wypadkiem, żeby dwie zimy podobne następowały po sobie, o czem zaświadczyć mogą poławiacze wielorybów. Zape­wne, byłaby to osobliwa igraszka losu! Ostra zima, gdy pragnęliśmy umiarkowanej, zima umiarkowana, gdy wzdychamy do ostrej! Zaiste, szczęście nam nie sprzyja! A znów gdy pomyślę o tej sześciusetmilowej przeprawie z kobietami, z dzieckiem!… I Jasper Hobson, wyciągnąwszy rękę, wskazywał na przestrzeń nieskończoną, rozwijającą się przed ich wzrokiem, nakształt całuna białego rozstrzępionego na tysiączne kawałki. Smutny to byt widok tego morza napoły zamarzniętego i pękającego ze złowrogim odgłosem! A nad tem wszystkiem unosił się księżyc napoły zakryty gęstą mgłą, rzucając swe światło bladawe! Półcień wraz z osobliwem załamywaniem się światła powiększał rozmiar przedmiotów! Średniej objętości góry lodowe przybierały postać apokaliptycznych potworów. Ptaki, nawet najmniejsze, przelatujące z głośnym łopotem, wydawały się większe od kondorów. Wśród gór lodowych zarysowywały się w rozmaitych kierunkach olbrzymie mroczne tunele, przed któremi zawahałby się najodważniejszy człowiek. A od czasu do czasu chwiały się góry lodowe, topniejące u podstawy, dając znać o sobie przeciągłym jękiem, którego echo przenikało powietrze. Krajobraz zmieniał się ustawicznie, przejmując grozą tych, którzy mieli powierzyć swe życie tej przestrzeni lodowej. Pomimo całej odwagi, pomimo wielkiej mocy duchowej, podróżniczkę ogarniał mimowolny lęk, dusza jej lodowaciała wraz z całą naturą. Mimowoli zamykała oczy, aby nie widzieć, uszy, aby nie słyszeć. A gdy przez chwilę księżyc zanurzył się w gęstej mgle i krajobraz przybierał postać jeszcze bardziej złowrogą, Mrs. Paulina Barnett wyobrażała sobie tę karawanę złożoną z mężczyzn i kobiet, sunącą poprzez te pustynie lodowe wśród zawiei śnieżnych, lawin i podczas mroku nocy polarnej! Podróżniczka jednak opanowała lęk i spojrzała dookoła siebie, chcąc przyzwyczaić wzrok do tych groźnych widoków. Lecz nagle okrzyk przerażenia wyrwał się z jej piersi, ręka zawisła na ramieniu porucznika, a drugą wskazywała mu olbrzymią, bezkształtną masę poruszającą się w półcieniu, o sto kroków od nich. Był to potwór olśniewającej białości, którego wzrost przewyższał pięćdziesiąt stóp. Kroczył zwolna, przeskakując z lodowca na lodowiec, potężnemi skokami, wymachując olbrzymiemi łapami, któreby mogły objąć dziesięć dębów w jednym uścisku. Zdawał się on również szukać drogi poprzez pole lodowe, przygotowując się do ucieczki. Lód uginał się pod jego ciężarem i z trudnością mógł on utrzymać równowagę. Potwór przebył w ten sposób ćwierć mili. Poczem, nie znalazłszy widocznie dalszej drogi, zawrócił, kierując się ku stronie wybrzeża, na którem stali porucznik i Mrs. Paulina Barnett. W tej chwili Jasper Hobson schwycił za strzelbę, gotując się do strzału. Lecz wnet opuścił ją, mówiąc szeptem: – Wszak to zwykły niedźwiedź, którego rozmiary powiększyło tylko złudzenie optyczne! Mrs. Paulina Barnett odetchnęła, po chwili zaś zawołała: – Wszak to mój niedźwiedź bohater! Prawdopodobnie został się sam na tej wyspie! Co jednak zamierza uczynić tutaj? – Próbuje, czy nie uda mu się uciec z tej przeklętej wyspy, – rzekł Jasper Hobson, potrząsając głową. – Uciec nie może, co wymownie świadczy, że i dla nas droga jest zamknięta! Jasper Hobson nie mylił się. Po nieudałej próbie zwierzę powracało na wybrzeże. Poruszając głową i pomrukując przeszło ono o dwadzieścia kroków od porucznika i jego towarzyszki. Czy nie widział ich, czy lekceważył ich obecność, dość, że ciężkim kro­kiem skierował się ku przylądkowi Michel i znikł wkrótce za pagórkiem. Tego wieczora porucznik Hobson i podróżniczka powrócili do fortu w milczeniu, ze smutkiem w sercu. Pomimo niepomyślnych tych wróżb przygotowania do drogi nie ustawały. Zajęcia nie brakowało. Należało wszystko przewidzieć, gdyż musiano wziąć pod uwagę nietylko trudy samej podróży, lecz również i niespodzianki, które zgotować mogła przyroda polarna, broniąca się zuchwale przed ciekawością ludzką. Szczególniejszem staraniem otoczono psy, chcąc je przygotować należycie do trudu, który je czekał. W tym celu wypuszczono je na swobodę, do okolic fortu, aby odzyskały swą sprawność po zbyt długim wypoczynku. Zwierzęta były dobrze utrzymane, więc powinnyby, o ileby ich nie nadużywano, wywiązać się dobrze z włożonego na nie obowiązku. Sanki obejrzano starannie, gdyż chropowata powierzchnia pola lodowego narazi je niechybnie na silne wstrząśnienia. To też wzmocniono płozy i całe obramowanie. Prace tę wykonał cieśla Mac Nap wraz z pomocnikami. File:'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 082.jpg Oprócz tego zbudowano dwoje ciężarowych sań, wielkich rozmiarów, jedne dla przewozu zapasów, drugie dla przewozu futer. Sanki te ciągnąć miały oswojone renifery, wdrożone do tej pracy. Futra były obciążającym balastem, ale Jasper Hobson, dbając o interesy Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej, chciał ocalić ten dobytek, aczkolwiek był zdecydowany zastawić go na drodze, o ileby utrudniał podróż. Co do zapasów żywności, lekceważyć ich nie było można. Na upolowaną zdobycz trudno było liczyć, gdyż zwierzyna, poczuwszy możność ucieczki, wyprzedzi niezawodnie podróżnych, dążąc na południe. To też konserwy mięsne, pasztety z zajęcy, ryby suszone, suchary, szczaw i łyżczyca, wódka, alkohol i t. p. produkty skrzętnie zostały ułożone na ciężarowych sankach. Ciepłych ubrań był również zapas obfity. Zresztą, w razie potrzeby, cenne futra były w pogotowiu. Co zaś do Tomasza Black, żyjącego wciąż odludnie i nie biorącego wcale udziału w troskach i pracy mieszkańców fortu, zmienił on swe postępowanie dopiero z chwilą, gdy termin wyjazdu był wyznaczony. Ale i wtedy obchodziły go tylko sanki, mające zabrać jego osobę, narzędzia i notatki. Nie można było zeń wydobyć ani słowa. Zapomniał o wszystkiem, nawet o tem, że był uczonym, gdyż od czasu, jak zawiodło go zaćmienie i badanie protuberancyj księżycowych, nie zwracał wcale uwagi na poszczególne zjawiska zorzy północnej, paraselenu i t. p. Przygotowania do podróży, dokonywane z pilnością i zapałem, dobiegły końca w dniu 18 listopada. Mieszkańcy fortu byli gotowi do odjazdu. Na nieszczęście o polu lodowem powiedzieć tego nie było można. Pomimo że temperatura spadła, powłoka lodowa morza nie ustaliła się jeszcze. Śnieg, zresztą bardzo drobny, padał nierównomiernie. Jasper Hobson, Marbre i Sabine odwiedzali codziennie wybrzeże wyspy od przylądka Michel do dawnej zatoki Morsów. Zapuścili się byli nawet na pole lodowe w promieniu blisko półtoramilowym, lecz powracali zniechęceni, gdyż pole lodowe poprzerzynane było zewsząd szczelinami, wgłębieniami, które uniemożliwiały nietylko jazdę sankami, lecz również i pieszą przeprawę. Porucznik Hobson i jego dwaj towarzysze wracali z tych krótkich wycieczek zmęczeni niepomiernie, a niejednokrotnie, idąc po ruchomych lodowcach, byli w obawie, że nie będą mogli powrócić na wyspę. Zdawało się doprawdy, że natura zawzięła się na nieszczęśliwych mieszkańców fortu. 18 i 19 listopada temperatura się podniosła, barometr zaś spadł. Ta zmiana atmosferyczna była groźną wróżbą. Równocześnie niebo pokrywało się oparami. Termometr Fahrenheita doszedł do trzydziestu czterech stopni (+1°,11 Cels.). Zamiast śniegu zaczął padać deszcz rzęsisty. Pod upływem tego względnie ciepłego deszczu, warstwa śnieżna topniała miejscami. Rozdzierający był widok tego upustu wód niebieskich na pole lodowe! Zdawało się, że nastała pora pękania lodów i odwilży. Porucznik Hobson, który pomimo strasznej niepogody, odwiedzał codziennie południową stronę wyspy, stracił był zupełnie nadzieję. 20 listopada nadeszła burza, równająca się swą gwałtownością poprzedniej. Niepodobieństwem było wyjrzeć za próg domu, mieszkańcy fortu byli więc znów uwięzieni.