PropertyValue
rdfs:label
  • Skarby wulkanu/I/11
rdfs:comment
  • Przygotowania Ben Raddle’a i Summy Skim’a do nowej podróży dobiegły końca. Zaopatrzyli się we wszystko, biorąc pod uwagę możliwość przedłużenia swego pobytu w działce 129. Udało im się to tem łatwiej, że nie zabierali z sobą ani narzędzi, ponieważ te były na miejscu, ani pomocników, gdyż nie było mowy o eksploatowaniu działki. Jako pojazd Ben Raddle wybrał wózek konny, przekładając go nad sanki, ciągnione przez psy nawet wtedy, gdy znikną lód i śniegi. Zwierzęta te były o tej porze tak drogie, że płacono za nie do dwu tysięcy franków za sztukę. – No cóż? – spytał Ben Raddle. – Nie, Summy.
Tytuł
  • |1
Poprzedni
  • [[
Sekcja
  • Część I
  • Rozdział
Następny
  • [[
adnotacje
  • Dawny|1929 r
dbkwik:wiersze/property/wikiPageUsesTemplate
Autor
  • Juliusz Verne i Michel Verne
abstract
  • Przygotowania Ben Raddle’a i Summy Skim’a do nowej podróży dobiegły końca. Zaopatrzyli się we wszystko, biorąc pod uwagę możliwość przedłużenia swego pobytu w działce 129. Udało im się to tem łatwiej, że nie zabierali z sobą ani narzędzi, ponieważ te były na miejscu, ani pomocników, gdyż nie było mowy o eksploatowaniu działki. Wszelako przezorność nakazywała wzięcie przewodnika znającego kraj dokładnie. Wywiadowca, znalazłszy w Dawson City innego sternika, odstąpił im Neluta. Ben Raddle podziękował za niego gorąco Bill Stell’owi. O lepszy wybór było trudno. O sprawności Indjanina przekonali się w ciągu podróży do Dawson City, mogli więc liczyć na niego we wszelkich wypadkach, o ile wszakże nie wymagaliby od niego objaśnień zbyt dokładnych. Jako pojazd Ben Raddle wybrał wózek konny, przekładając go nad sanki, ciągnione przez psy nawet wtedy, gdy znikną lód i śniegi. Zwierzęta te były o tej porze tak drogie, że płacono za nie do dwu tysięcy franków za sztukę. Wózek ten o dwu miejscach, zaopatrzony w budę skórzaną, mogącą się podnosić i spuszczać dowoli, zbudowany dość mocno, aby wytrzymać wszelkie wstrząśnienia, zaprzężony był w jednego rosłego konia. Nie potrzebowano zaopatrywać się w paszę, gdyż o tej porze łąki ciągnęły się wzdłuż dróg i koń mógł paść się dowoli, z psami tymczasem byłoby więcej kłopotu. Na prośbę Ben Raddle’a Neluto starannie obejrzał pojazd. Nie przeoczył niczego. Pudło, drążki, resory, wszystko do ostatniej śruby uległo skrupulatnemu badaniu, Neluto był zadowolony. – No cóż? – spytał Ben Raddle. – Jeżeli nie załamie się w drodze – odrzekł Indjanin głosem przekonywającym – myślę, że doprowadzi nas do działki 129. – Bardzo ci dziękuję, mój chłopcze! – zawołał Ben Raddle, wybuchając śmiechem. Wszelako zdołał wydobyć od przezornego Neluta cenne wskazówki o przedmiotach, które należało zabrać, i ostatecznie inżynier mógł być pewnym, że niczego nie brakowało do podróży. Przez ten czas Summy Skim wałęsał się filozoficznie po ulicach Dawson City. Przypatrywał się sklepom, oglądał ceny towarów. Jakże był zadowolony, że sprawunki załatwił w Montrealu! – Czy wiesz, Ben, ile kosztuje para trzewików w stolicy Klondike’u? – Nie, Summy. – Od pięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu franków. – A para pończoch? – Nie wiem również. – Dziesięć franków. – A skarpetki wełniane? – Przypuśćmy, że dwadzieścia franków. – Nie, dwadzieścia pięć. – A szelki? – Można się bez nich obejść. – Co się opłaci, gdyż kosztują ośmnaście franków. – Obejdziemy się bez nich. – A podwiązki? – To mi wszystko jedno… – Czterdzieści franków, a dziewięćset franków suknia dobrze wykończona. Stanowczo, w tym nieprawdopodobnym kraju korzystniej jest być kawalerem. – Pozostaniemy nimi – rzekł Ben Raddle – o ile nie zechcesz poślubić jakiej bogatej dziedziczki… – Nie brak ich… a szczególniej takich, które posiadają bogate działki na Bonanza lub Eldorado. Ale, ponieważ wyjechałem z Montrealu kawalerem, kawalerem powrócę. – Ach! Montreal, Montreal!… jak jesteśmy od niego daleko, Ben! – Odległość od Dawson City do Montrealu – rzekł Ben Raddle z pewną ironją w głosie – jest taka sama, jak od Montrealu do Dawson City, Summy. – Wiem o tem – odparł Summy Skim – nie znaczy to jednak, że droga jest krótka! Dwaj kuzynowie nie chcieli odjechać, nie pożegnawszy się z Edith Edgerton. Udali się w tym celu do szpitala. Edith wyglądała ślicznie w stroju pielęgniarki. Patrząc na jej olśniewającej białości fartuch z bawetem, spadający w równych fałdach na szarą wełnianą suknię, na jej włosy gładko uczesane, symetrycznie rozdzielone, na jej białe ręce starannie utrzymane, nie chciało się wierzyć, że to jest ta niezwykła pracownica, o której wyrażał się doktor Pilcox z takim zachwytem. – Co słychać, miss Edith – spytał Ben Raddle – czy pani zadowolona ze swej nowej pracy? – Miły jest zawsze zawód, który zapewnia nam utrzymanie – odpowiedziała Edith z prostotą. – Hm! Hm! – mruknął nieprzekonany Ben Raddle… – Słowem, pani jest zadowolona. To najważniejsza. Doktor Pilcox nie znajduje słów dla pani. – Doktor jest zbyt dobry – rzekła pielęgniarka. – Zczasem mam nadzieję, że będę użyteczniejszą. Summy spytał nagle: – A pani kuzynka, czy dała znać o sobie? – Bynajmniej. – Urzeczywistniła zatem swój zamiar? – Czyż mogło być inaczej? – Ale na cóż liczy? – zawołał Summy z nagłem, niewytłumaczonem uniesieniem. – Cóż pocznie, jeżeli jej się nie powiedzie, a co jest więcej jak pewne? – Przyjmę ją do siebie – odpowiedziała Edith spokojnie. – W najgorszym razie zarabiam tyle, że nam wystarczy do życia. – Tak więc – odezwał się Summy mocno podniecony – panie myślą osiedlić się na stałe w Klondike i zapuścić tu korzenie… – Bynajmniej. Jeżeli poszczęści się Jane, w takim razie będę korzystała z jej pomocy. – Świetna umowa!… Więc zdecydowałyby się panie na opuszczenie Dawson City? – Dlaczegożby nie? Lubię swój zawód, bo daje mi utrzymanie, ale z chwilą, gdy będę się mogła obyć bez niego, znajdę sobie inny, przyjemniejszy, oczywiście. Wygłosiła te słowa głosem tak stanowczym, że wykluczały wszelką możność sprzeciwu. Na ten spokojny zrównoważony pogląd na życie Summy odpowiedzi nie znalazł. Zresztą nawet gdyby był chciał zaoponować, nie miałby już czasu, doktor Pilcox bowiem, dowiedziawszy się o bytności obu gości w szpitalu, nadszedł, winszując im serdecznie nowej interesującej podróży, przyczem nie omieszkał wsiąść na swego ulubionego konika i wychwalać piękna umiłowanego swego Klondike. Summy wyraził otwarcie swe niezadowolenie. On bo nie lubił Klondike, o, nie! – Polubi go pan jeszcze – rzekł doktor. – Gdyby go pan mógł widzieć w zimie! – Mam nadzieję, że ominie mnie to szczęście – odparł Summy z grymasem. – Kto wie? Przyszłość pokaże, czy Summy Skim miał słuszność czy nie, nie biorąc odpowiedzi doktora na serjo. 8 czerwca, o piątej rano, wózek stał przed Northern Hotel. Pakunki były ułożone, koń niecierpliwił się w zaprzęgu, Neluto królował na koźle. – Czy ładunek gotowy, Neluto? – Gotowy, proszę pana. – A zatem w drogę – zawołał Ben Raddle. – …O ile nie zapomniano jakiego pakunku w hotelu – dokończył Indjanin ze swą zwykłą ostrożnością. Ben Raddle westchnął z rezygnacją. – Ostatecznie, miejmy nadzieję, że nie zapomnieliśmy niczego – rzekł wchodząc na wózek. – A przedewszystkiem, że mamy być zpowrotem w Montrealu za dwa miesiące – dodał Summy powtarzając z uporem swą zwykłą zwrotkę. Odległość między Dawson City a granicą wynosi sto czterdzieści sześć kilometrów, czyli, że chcąc dostać się do działki 129, należało poświęcić na to trzy dni, licząc dwanaście mil na dobę. Neluto, oszczędzając konia, postanowił odbywać dwa kursy dziennie: jeden od szóstej rano do jedenastej; drugi od pierwszej do szóstej. Pozostały czas poświęcił na postoje i wypoczynek nocny. Zresztą nie możnaby prędzej podróżować po tym kraju pełnym niespodzianek. Wieczorem miano rozbijać namioty pod drzewami, o ile Ben Raddle i jego kuzyn nie znajdą pokoju w jakim przydrożnym zajeździe. Pierwszy dzień upłynął pomyślnie. Pogoda była piękna. Lekki powiew pędził kilka chmurek ze wschodu, a temperatura dochodziła do dziesięciu stopni ponad zero. Na falistym gruncie, nie sięgającym wyżej ponad tysiąc stóp, rosły anemony, krokusy, jałowce, zwieszające się w rozkwicie wiosennym na zboczach pagórków. W wąwozach wznosiły się drzewa jak topole, brzozy i sosny, układając się w gęste kępy. Summy dowiedział się, że w drodze nie zbraknie zwierzyny i że nawet niedźwiedzie pojawiają się w tej części Klondike. To też nie omieszkano zabrać strzelb myśliwskich. Ale nie nadarzyła się sposobność ich zużytkowania. Co więcej okolica ta nie była samotna. Spotykano kopaczy zajętych przy eksploatacjach górskich, którzy nieraz wydobywali dziennie po tysiąc franków złota każdy. Po południu wózek dotarł do Fort Reliance, miasteczka bardzo ożywionego o tej porze roku. Reliance, utworzone przez Towarzystwo Zatoki Hudsońskiej dla poszukiwania futer i zabezpieczenia się przed napadami Indjan, jak wiele podobnych miejscowości, straciło obecnie swe znaczenie. Odkąd odkryto kopalnie złota, stacja straciła swój charakter obronny, przekształciwszy się w skład żywnościowy. W Fort Reliance kuzynowie spotkali majora Walsh, komisarza generalnego Yukonu, który objeżdżał swój obwód. Był to człowiek lat pięćdziesięciu, administrator wybitny, osiadły w okręgu dwa lata temu. Gubernator Kanady przysłał go tutaj w chwili, gdy pokłady złotonośne zaczęły przyciągać tysiące immigrantów, których liczba zwiększała się z dnia na dzień. Trudu mu nie brakło. Umowy, którym należało nadać charakter prawny, dzielenie działek, zobowiązania, o które trzeba się było upominać, przytem obrona ziemi, której Indjanie nie pozwalali zabierać bez gwałtu i oporu, tysiące kwestyj powstających z dnia na dzień – wszystko to nie ułatwiało mu zadania bynajmniej. Do tych wszystkich kłopotów dołączył się nowy, w postaci sporu o sto czterdziesty pierwszy południk, pociągający za sobą konieczność nowych pomiarów. W tej sprawie przybył major James Walsh do zachodniej strony Klondike. – Kto pierwszy wszczął spór? – spytał Ben Raddle. – Amerykanie – odpowiedział komisarz. – Dowodzą, że pomiary dokonane w czasie, gdy Alaska należała do Rosjan, nie są zupełnie dokładne. Południk sto czterdziesty pierwszy, mający stanowić granicę pomiędzy obu państwami, powinien być przeniesiony na wschód, przez co Stany Zjednoczone zyskałyby większą część działek, znajdujących się na dopływach lewego brzegu Yukonu. – A zatem – dodał Summy Skim, i działkę 129 odziedziczoną po wuju Josias Lacoste? – Oczywiście, panowie pierwsi będą musieli zmienić narodowość, w razie potrzeby. – Ale czyż są dane na to, panie Walsh, że pomiary ukończone zostaną w prędkim czasie? – Mogę powiedzieć panom jedynie, że komisja wyznaczona specjalnie w tym względzie pracuje od kilku tygodni. Spodziewamy się, że kwestja ta rozstrzygnie się przed zimą. – Czy pańskiem zdaniem, panie Walsh – spytał Ben Raddle – przypuszczać należy, że istotnie zaszła pomyłka w pierwotnem wyznaczeniu granicy? – Nie, panie. Wnosząc z informacyj, które zebrałem, jest to tylko sprawa wytoczona Kanadzie z umysłu przez kilka syndykatów amerykańskich. – Niemniej wszakże – rzekł Summy Skim – będziemy zmuszeni przedłużyć pobyt w Klondike pomimo naszych chęci, co nie jest wesołe! – Zrobię wszystko co będzie w mej mocy, aby przyśpieszyć pracę komisji – przyrzekł komisarz generalny. – Ale przyznać trzeba, że jest utrudniona przez złą wolę kilku właścicieli działek sąsiadujących z granicą. Jak naprzykład działki 131. – Teksańczyka, nazwiskiem Hunter? – rzekł Ben Raddle. – Tak. Pan o nim słyszał? – W przejeździe z Skagway do Dawson City mój kuzyn i ja musieliśmy zawrzeć z nim znajomość… i to nawet w sposób nieco ostry… – W takim razie pilnujcie się panowie. Jest to osobnik brutalny i gwałtowny. Towarzyszy mu niejaki Malone, niewiele więcej wart od niego. – Czy Hunter – spytał Ben Raddle – należy do tych, którzy domagali się sprostowania południka, panie Walsh? – Tak, i to do najzagorzalszych. – Jakiż ma on w tem interes? – Chodzi mu o to, aby być bardziej oddalonym od granicy i przez to uniknąć pośredniego nadzoru naszej policji. On to podburzył właścicieli działek między lewym brzegiem Yukonu a obecną granicą. Wszyscy ci przybysze woleliby zależeć od Alaski, podlegającej mniej surowym prawom niż Kanada. Ale, powtarzam, wątpię, czy Amerykanie wygrają, i Hunter nic na tem nie zyska. W każdym razie, radzę wam, panowie, jak najmniej mieć stosunków z sąsiadem, awanturnikiem najgorszego gatunku, który nieraz już przysporzył pracy moim ludziom. – Może pan być spokojny, panie komisarzu – odpowiedział Summy Skim. – Nie przyjechaliśmy eksploatować działki, lecz ją sprzedać. Po dokonaniu transakcji wracamy niezwłocznie przez Chilkoot do Vancouver i Montreal. – Życzę panom szczęśliwej podróży – odpowiedział komisarz, żegnając się z interesantami. – Jeżeli mogę być panom użyteczny w czemkolwiek, liczcie na mnie. Nazajutrz wózek ruszył w dalszą drogę. Niebo było chmurne, wiatr północno-zachodni sprowadził kilkakrotną nawałnicę. Ale pod budą nie dała się zbytnio odczuwać. File:'The Golden Volcano' by George Roux 31.jpg Neluto nie mógłby żądać od swego konia szybszego biegu. Droga stawała się coraz bardziej nierówną. Wgłębienia po zniknięciu lodu, wypełniającego je długie miesiące, powodowały wstrząsy, groźne zarówno dla pojazdu jak i dla zaprzęgu. Okolica była lesista; pełno było sosen, brzóz, topoli i osin. O drzewo kopacze nie potrzebowali się kłopotać, ani dla swego osobistego użytku, ani dla eksploatacji działek. Zresztą grunt w tej części obwodu oprócz złota zawierał w sobie i węgiel. O sześć kilometrów od Fort Cudahy, na Coal Creek, następnie o trzynaście mil stąd, na Cliffe Creek, odkryto pokłady węgla kamiennego, dającego tylko pięć procent popiołu. Znaleziono go również przedtem w dorzeczu Five Fingers. Węgiel ten zastępuje z korzyścią drzewo. Parowce średniej miary spalają go tonnę na godzinę. W razie wyczerpania pokładów złota zapewni on środki utrzymania temu obwodowi. Wieczorem tegoż dnia po męczącej drodze Neluto i jego towarzysze zatrzymali się w Fort Cudahy na lewym brzegu Yukonu, w zajeździe, który im wskazał przywódca konnego oddziału policji. Dwaj kuzynowie nie omieszkali go spytać, czy nie spotkał w Fort Cudahy przechodzącej w tych dniach kobiety. – Czy spotkałem przechodzącą kobietę? – zawołał porucznik, śmiejąc się głośno. – Nie, panowie, kobiety nie widziałem, lecz dziesiątki, setki kobiet. Wielu poszukiwaczy ciągną całe ich zastępy za sobą, a panowie rozumieją, że w tej liczbie… – Oh! – zaprotestował Summy – ta, o której mówię jest tak osobliwa! Jest ona poszukiwaczką, nie sądzę zaś, aby poszukiwaczek było tak wiele. – Niech pan się nie łudzi – upewnił porucznik. – Nie brak ich. Kobiety są również zapalone jak mężczyźni w poszukiwaniu złota. – A… w takim razie – rzekł Summy – rozumiem… – Możemy jednak spróbować – ciągnął dalej porucznik. – O ile będę miał rysopis osoby, która zajmuje pana… – Jest to bardzo młoda panna – objaśniał Summy. – Zaledwie dwudziestodwuletnia. Jest małego wzrostu, brunetka i bardzo ładna. – Istotnie – przyznał porucznik – podobna postać nie jest zwykła w tych stronach… Pan mówi… młoda panna… brunetka… małego wzrostu… ładna… miała przechodzić tędy… Przywódca konnej policji napróżno szukał w swej pamięci. – Nie, nie przypominam sobie wcale – oświadczył wkońcu. – Poszła inną drogą, biedactwo – rzekł smutnym głosem. – W każdym razie dziękuję, poruczniku. Noc przeszła jako tako, nazajutrz zaś, 10 czerwca, wózek ruszył wczesnym rankiem w drogę. Rzeka Yukon, poza Fort Cudahy płynie w dalszym ciągu na północo-zachód, aż do południka sto czterdziestego pierwszego, Forty Miles Creek zaś, długości czterdziestu mil, jak to wskazuje jej nazwa, skręca wzwyż na południo-zachód i dąży również do granicy, która ją dzieli na dwie części równe. Neluto miał nadzieję dojechać wieczorem do miejsca, gdzie znajdowała się działka Josias Lacoste’a. Dał obfity obrok koniowi, który pomimo dwudniowego biegu nie wydawał się zbyt zmęczony. Był jeszcze zdolny do dalszych wysiłków, tem bardziej, że oczekiwał go długi wypoczynek w działce 129. O trzeciej zrana, w chwili gdy Ben Raddle i Summy Skim wyszli z zajazdu, słońce stało dość wysoko. Za dziesięć dni nastąpi porównanie dnia z nocą, i wtedy słońce zaledwie na chwil kilka znikać będzie za horyzontem. Wózek jechał wzdłuż prawego brzegu Forty Miles Creek, niezmiernie krętego i pokrytego nieraz gęstą siecią pagórków oddzielonych wąwozami. Strona ta nie była samotna. Zewsząd wrzała praca w działkach. Przy każdym zakręcie brzegu, przy wejściu do wąwozów wznosiły się słupy, oddzielające działki, na których były wypisane wielkiemi cyframi odpowiednie numery. Narzędzi nie było zbyt wiele: gdzie niegdzie widniały maszyny poruszane ręką ludzką, rzadziej jeszcze wprawiane w ruch wodą sąsiedniego potoku. Większa część poszukiwaczy z pomocą niekiedy bardzo małej liczby robotników wydobywała błoto z małych szybów wykopanych na działce. Praca ta odbywała się bez hałasu, tylko od czasu do czasu ciszę przerywał okrzyk radości poszukiwacza, który odkrył kawałek złota większej wartości. Pierwszy postój nastąpił dopiero o dziesiątej. Po śniadaniu, składającem się z konserw i biszkoptów i zakończonem kawą, Ben Raddle i Summy Skim zapalili fajki, koń zaś pasł się spokojnie na sąsiedniej łące. Około dwunastej Neluto wyruszył szybkim biegiem tak, że kilka minut przed siódmą znaleźli się w bliskości słupów, należących do działki 129. Wtedy Summy Skim, wziąwszy z żywością lejce z rąk Neluta, stanął w wózku i zatrzymawszy go, zawołał, wskazując ruchem ręki na długi i głęboki wąwóz, dążący prostopadłem zboczem do łożyska potoku: – Patrz! Dwaj towarzysze, spojrzawszy w kierunku wskazanym, zobaczyli w dole wąwozu sylwetkę, nieco zamgloną przez odległość, wywołującą wrażenie czegoś „już widzianego”. Był to poszukiwacz małego wzrostu, o ile można było sądzić zdaleka, zajęty przemywaniem piasku z szybu. Obok niego pracował drugi, olbrzymiej postaci. Byli tak zajęci swą pracą, że nie zwrócili uwagi na zatrzymujący się wózek. – Zdawałoby się doprawdy, że… – szepnął Summy. – Co? – spytał zniecierpliwiony Ben Raddle. – Że… dalibóg… to Jane Edgerton, Ben! Ben Raddle wzruszył ramionami. – Dlatego że myślisz o niej w tej chwili? Jakże mógłbyś poznać kogokolwiek z tak daleka?… Jane Edgerton nie miała przecież towarzysza, o ile wiem… A zresztą skąd wnosisz, że jeden z poszukiwaczy jest kobietą? – Nie wiem – odpowiedział Summy z wahaniem. – Zdaje mi się… – Mnie się zdaje, że to są dwaj poszukiwacze: ojciec i syn. Niema w tym razie żadnej wątpliwości. Zresztą spytaj Neluta. Indjanin przysłonił oczy ręką. – To jest kobieta – oświadczył kategorycznie po dłuższem badaniu. – Widzisz! – zawołał Summy z triumfem. – Albo mężczyzna – ciągnął dalej Neluto w tym samym tonie. Summy zniechęcony puścił lejce, i wózek ruszył w dalszą drogę. Neluto zaś dodał jeszcze: – Nie byłoby nic dziwnego, aby to było dziecko lub dziewczyna – naprzykład. Wózek pędził dalej. Niebawem, przejechawszy granicę, zatrzymał się na działce 129. – …albo też chłopiec – zakończył Neluto w swej trosce rzeczowej o niepominięcie żadnej hipotezy. Ale ani Ben Raddle, ani Summy Skim nie usłyszeli ostatnich słów Neluta. Jeden z jednej, drugi z drugiej strony wózka wyskoczyli równocześnie, aby po dwu miesiącach i dziewięciu dniach stanąć na gruncie działki 129.