PropertyValue
rdfs:label
  • Smok co krok
rdfs:comment
  • Cofnijmy się o lat tysiące. Gdy młode było słońce. Nim świat żył magią, nie techniką. Czary były informatyką. Świat herosów i potworów, pełny Elfów i złych stworów. Wtedy żyły smoki wrogie. Ja opisać ich nie mogę. Wielkie głowy, zęby ostre. Były groźne. To jest proste. Jedne niebem potrząsały. Inne ziemię tratowały. Siały grozę. Mordowały. Żadnych uczuć też nie miały. Wciąż szukały skarbów innych i nękały lud niewinny. Wielu było wtedy ludzi w których heros się obudził. Oni tępić je zaczęli. Choć tragicznie też ginęli. Zabić smoka wielka sztuka. Kto chce walczyć, śmierci szuka. Z jednej strony krwawe gady uzbrojone w magii jady. A po drugiej silni ludzie je zwalczali w krwi i trudzie. Ginął smok, a z nim pogromca. Była walka to do końca. Ja te czasy znam ze słuchu. Czasem warto wierzyć uch
dcterms:subject
Tytuł
  • Smok co krok
Sekcja
  • Wiersz
dbkwik:wiersze/property/wikiPageUsesTemplate
Autor
  • Blantus
abstract
  • Cofnijmy się o lat tysiące. Gdy młode było słońce. Nim świat żył magią, nie techniką. Czary były informatyką. Świat herosów i potworów, pełny Elfów i złych stworów. Wtedy żyły smoki wrogie. Ja opisać ich nie mogę. Wielkie głowy, zęby ostre. Były groźne. To jest proste. Jedne niebem potrząsały. Inne ziemię tratowały. Siały grozę. Mordowały. Żadnych uczuć też nie miały. Wciąż szukały skarbów innych i nękały lud niewinny. Wielu było wtedy ludzi w których heros się obudził. Oni tępić je zaczęli. Choć tragicznie też ginęli. Zabić smoka wielka sztuka. Kto chce walczyć, śmierci szuka. Z jednej strony krwawe gady uzbrojone w magii jady. A po drugiej silni ludzie je zwalczali w krwi i trudzie. Ginął smok, a z nim pogromca. Była walka to do końca. Ja te czasy znam ze słuchu. Czasem warto wierzyć uchu. Opowieści starców nocą pięknie wyobraźnię złocą. Niby bajki to dla dzieci. Człowiek rośnie, a czas leci. Jestem starszy. Swoje wiem. Lecz już nie wiem, czy ja śnię. Czasem bywa ze mną dziwnie. Inaczej. I za często bywa raczej. Słysze głosy jak zza ściany. Język jest to mi nieznany. Widzę czasem świat ukryty. Widzę żywe ciągle mity. Ponurego znam od lat. I niejeden Elf mi brat. Krasnoludzkie miasta liczne są naprawdę tak prześliczne, że zamieszkam tam na dłużej. Lecz na razie tutaj służę. Toczę boje. Bo to moje. I się boję, że gdy mnie nie będzie. Zło świat zdemoluje w pędzie. A wracając do wstępu. Otóż doszło do takiego przekrętu: Jakoś kilkanaście miesięcy temu zagrażał smok domu memu. Bestia z baśni ta wyrwana była niemile widziana. Zabiłem, ale w sposób oryginalny. Trzepaczką do dywanów. Niebanalny to motyw jak mniemam. Lecz tej trzepaczki już nie mam. Bo mieszkam w miejscu innym. I wcale nie niewinnym. Myślałem, że wieś zostawiając, znajdę spokój. Czyli miejski stres, pęd, smog i o jutro niepokój. Nic z tego. Miasto pełne złego. Wampiry i wilkołaki. Duszożerne robaki. Inne stwory. W cieniu ukryte zmory. I smok. Może nie co krok. Ale jednak. Był. I się zmył. Rozmył się. Nim go znów odkryłem. A jak walczyłem. Widziałem go kilka razy. W pamięci wyryte obrazy. Latał nocą na obrzeżach miasta. Powiedziałem temu basta. Dość. Czas i tej bestii dać w kość. Miecz wykuty przed wiekami noszę uwieszony za plecami. W płaszczy skryte karabiny. Cywilizacja - się nie dziwimy. Nóż jak Rambo mam przy bucie. Wtem wyczuwam w sercu kłucie. Nerwo-bóle narastają. O zagrożeniu znać mi dają. Jest. Na niebie nocnym cień. Nisko szybuje leń. Opada na ziemię cicho. Skradam się jak licho. Wiem, że tu niedaleko, Krasnoludowie mają miasto za rzeką. I on też wie. Szuka już długi wiek. Skarżyli mi się brodaci bracia, że smok nie przestaje latać ponad ich głowami. Rozdrapuje ziemię pazurami. Nagle oko mu błyska. Dostrzegł mnie. Dym bije z pyska. Ogień zaporowy. Opróżniam magazynki. Kule w skórze błyszczą jak spinki. Tylko go drażnię. Ale skutecznie. Znajduję miejsce bezpieczne. Ryknął. Hałas ponad miasta szum. Słyszę jak idzie. Miarowe: "Dum dum". Metaliczny dźwięk, To miecz dobywam. Widzę cień. W sekundę się zrywam. Tnę i obrywam cios. Okrutny bohatera los. Silnie grzmocę w samochód 50 metrów dalej. Smok, jakby zjadł szalej. Uciąłem go głęboko. Patrzy na mnie groźnie jego oko. Rozpościera skrzydła. Karabin mój strzela. Ryk niebo rozdziera. Deszcz spada ze śniegiem. Ruszam na bestię biegiem. Miecz w latarni blasku ogniem się żarzy. Smoczy oddech parzy. Unikam szponów, co jak miecze... I sieczę! Krew smoka bryzga. Ale on się nie broni. Zrywa się jakby go diabeł gonił. Wzbija się w niebo. Odlatuje. Nie tym razem - czuję. Ale tu nie wróci. Nie prędko. Żegnaj na razie ma udręko. Opuścił ten cień, to miasto. Pozbawione wisienki ciasto. Ale rodzynek wiele. Bójcie się nieprzyjaciele. Image:CC-BY-SA icon.svg cc-by-sa